Wieczory są dla ogrodu. Nie wygląda jeszcze tak, jak mi się marzyło, ale grządki powolutku nabierają kształtów i uwierzyłam, że w przyszłym roku będzie już całkiem nieźle, a za parę lat ładnie. Uczę się działać krok po kroku.
Wyrywam chwasty, ściółkuję słomą, liczę nowe fasolki szparagowe, które zdołały przebić się przez tę trudną ziemię, spulchniam twardą skorupę i podlewam.
Codziennie to samo, kilkanaście kursów z konewką – od starej wanny, skąd nabieram wodę, na grządkę. Ostrożnie, bo najczęściej zastaje mnie zmrok i trzeba precyzyjnie stawiać kroki . Powoli, równoważąc lekkim odchyleniem ciała ciężar dziesięciu litrów wody. Potem jeszcze ponowne napełnienie wanny, żeby do rana woda mogła się grzać, bo taką rośliny lubią bardziej niż lodowate strumienie prosto ze studni.
Nie myślę wtedy o niczym innym. Zajmują mnie tylko selery i kapusty, mrówki chowające larwy pod kamieniami i towarzysząca mi Ruta. Zazwyczaj jest cicho i spokojnie, ciepło, delikatnie wieje wiatr. Dwie, trzy godziny dziennie. Prawdziwy świat, prawdziwy odpoczynek.
Tylko potem, kiedy ktoś mnie pyta, co u mnie, co czytam, czy widziałam ostatnio coś ciekawego, zastanawiam się, jak opowiedzieć o radości, jaką przynosi mi każda dająca sobie radę roślina i jak nazwać to uczucie, które wyrasta z rytmu codziennej pracy, codziennego zmęczenia i codziennego patrzenia, jak niepostrzeżenie pojawiają się nowe listki, pąki i pędy.
I czy w ogóle opowiadać?