Zdarzają się poranki z żołądkiem zwiniętym w supeł, z którego wylewa się niepokój wędrujący po całym ciele. Nic się wtedy nie udaje, ani robienie tego, co się zaplanowało, ani miłe nicnierobienie.

Tak było dzisiaj. Wiedziałam, skąd ten niepokój wylazł, ale co z tego, skoro trzymał mocno. Poszłyśmy więc z Rutą w las. Bo las jest dobry na wszystko.

Pokrzywy parzyły mi łydki, kiedy szłam na przełaj do leśnego jeziorka. Tafla wody miała brązowawy kolor i poruszyła się dopiero, kiedy Ruta, z gracją niedźwiadka, wtoczyła się do środka. Nad wodą rosły rośliny z białymi kwiatkami, których nie znałam, starałam się zapamiętać, jakie mają liście i jak układają się płatki, żeby sprawdzić w książce po powrocie do domu. A potem w strumyku znalazłam salamandrę plamistą, chowającą się nieporadnie pod kamieniami. Salamandry wszystko robią trochę nieporadnie.

I już. Wrócił spokojny oddech, wróciło skupienie, wróciła radość z drobnego piękna tego świata.

Więc szłam dalej. Między wysokimi jodłami, skrajem lasu i łąki, trochę już zarośniętą drogą przez gęsty podszyt. Szłam dalej chociaż zegarek mówił, że powinnam wracać. Szłam zanurzona wszystkimi zmysłami w zielonej przestrzeni.

Las koi, bo dzieje się w nim życie, bez względu na to, jakie dramaty szarpią nam flaki. Las koi, bo trwa, a drzewa widziały już dużo więcej niż nasz strach. Z każdą minutą wchodzenia w leśny świat, niepokój się ulatnia.

Skóra na łydkach dalej piekła, promienie słońca układały się na mchu, śpiewały zięby, co jakiś czas rozlegał się krzyk dzięcioła, a ja wdychając jak najgłębiej pachnące powietrze pomyślałam sobie, że można swoje lęki wychodzić. Jeśli się zna ich źródło, ale nie zna remedium, można je zostawić na leśnej drodze. Być może trzeba po prostu wielu kilometrów i drzew.

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.