Wieś szybko odnotowała nasze pojawienie się. Kiedy drugiego dnia ukłoniłam się staruszce pielącej ogródek, usłyszałam: „a to pani! sąsiadka mówiła mi, że chodziła tu wczoraj kobieta z białym psem i tak stała, stała, patrzyła i poszła. Myślałymy, że pomiary jakie będą”. Babcię Porzeczkę spotykałam odtąd codziennie. Imię zyskała w dniu, kiedy kuśtykała w zawrotnym jak na siebie tempie za mną i B. specjalnie po to, żeby wręczyć nam gałązki ułamane z krzaka porzeczki, obwieszone kiśćmi owoców. „Na powrotną drogę”.
Dawno nie spotkałam tak samotnej osoby. Jej życie polegało na czekaniu. Na syna, na wnuka, na księdza, na sąsiadkę. Do tej listy dołączyłam też ja. Zazwyczaj widywałyśmy się, kiedy wracałam z wieczornego spaceru z Rutą. Wychodziła do nas spomiędzy fasolowych tyczek w ogrodzie. Opowiadała, jak nie może się odnaleźć w pustym domu, jak jej trudno z tym, że nie jest w stanie wybrać się nigdzie sama. Ale dość szybko dowiedziałam się też, ile ma dzieci, wnuków, prawnuków, jakie przeszła operacje i co myśli o sąsiadach. Co kilka zdań wtrącała zrezygnowane „No ale, ale…” podsumowujące opowieść, jej życie i kondycję świata.
Tęsknota za ludźmi była poruszająca, ale lubiłam też po prostu jej słuchać i wyłapywać nietypowe słowa. Do ogrodu Babci Porzeczki przychodziły „sarka”, „dzikus” i „liska”. A ludzie dookoła nie umierali tylko się kończyli, mąż się skończył, sąsiad się skończył. Wszyscy się skończymy.
Podarowała mi wiązkę wysuszonej fasoli, na zupę. Będę o Babci Porzeczce myśleć, łuskając. Tyle zostało. No ale…
[notatka zapisana latem 2015 roku, kiedy mieszkałam sama w wiejskim domu koleżanki]